przejęty był i niemal wzburzony, prawie gniewny; niekiedy ramionemi dźwignął, mruknął coś, zżymnął, ręką o poręcz krzesła bił, sam z sobą rozprawiając i na Czuryłę niepatrząc.
Ten stał ciągle przed nim w błagającej postaci.
Pierwszy to raz od wielu lat, między rezydentem a starym p. Kazimierzem zaszło coś, co się nieporozumieniem i nieukontentowaniem nazwać mogło. Widocznie, Podkomorzy, nawykły do usług Czuryły, wiele rachował na niego, więcej może niż na syna i synową. Nagle ten puklerz bezpieczeństwa usuwał mu się.
W takiej chwili obejść się bez człowieka, który dziesięciu mógł zastąpić, wszystkich przypilnować, myśl poddać, wreszcie w chwili stanowczej odegrać rolę marszałka dworu — Podkomorzemu się to w głowie nie mogło pomieścić. Chwilowe rozdrażnienie zmieniło się w żal i smutek. Podkomorzy w swym wieku i przy osłabieniu, do łez już bywał skłonnym. Czuryło dojrzał jak swą nabrzękłą rękę przybliżył do oczów i coś otarł z powieki.
— Jać to wiem — ja ci wierzę: począł niemal płaczliwie Podkomorzy — już kiedy ty mówisz, że musisz, nie może być inaczej. Ale nie jestże to dla mnie, dla domu calamitas, casus fatalis, w takiej chwili ciebie utracić? I ręce załamał.
Milczeli oba, po Czuryle też widać było strapienie wielkie i smutek. Patrzał na świecę, nieśmiejąc w oczy spojrzeć Podkomorzemu i powzdychiwał.
— A! niechże mi mój dobrodziej najłaskawszy niema tego za złe, począł cicho — Bóg widzi — świad-