Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

nie poskąpił — ale są kazusy — że mnie proszę uwolnić. — Ja nowych ludzi syt jestem. Powiem szczerze, uciekam od nich. — Ja — do gości — służyć nie mogę.
Było coś tak nadzwyczajnego w tem oświadczeniu Czuryły, wypowiedzianem niemal błagającym głosem, iż Podkomorzy zmięszał się nagle.
— A któż cię zmusza! — rzekł żywo — zlituj się. Tak się mówi! a no, przecie niewolnikiem nie jesteś, ani ja pretensyj nie roszczę żadnych. Tak się mówiło. Nie bierz mi za złe.
— Panie Podkomorzy! — zawołał gorąco Strukczaszyc. I nie gniewaj się, i serca nie trać do mnie. Nikt państwa tak jak ja nie kocha. Śmiało to powiedzieć mogę — nikt! A nom ja stary dziwak. Sami wiecie, chandry napadają czasem. Bierzcie mnie takim, jakim Bóg stworzył, a życie dorobiło.
Łzy miał na oczach mówiąc, popłakali się obaj zaczęli się ściskać, Podkomorzy przeprosił — i Czuryło usiadł na sepecie.
Musiał mu stary natychmiast opowiedzieć wszystko, jak, co, mówili i na czem się skończyło. Wśród rozmowy tej wspomniał i o Piatnickich. Imie to posłyszawszy Czuryło, z sepeta się zerwał jakby go sprężyna ruszyła, ale siadł natychmiast i słuchał spokojnie. Twarzy jego nie widział Podkomorzy. Zapewne skutkiem poprzedzającej rozmowy smutna ona była i zmieniona. Niewiele się nawet odzywał, co dało staremu sposobność obszernego wyłuszczenia wszystkich konsyderacyj, tyczących się Ruszków, Zubków, kolligacyi, sytuacyi i t. p.
Dopiero podana wieczerza i dymiące zrazy, na które zaproszono go, wyrwały Czuryłę z pokoju jegomości. W jadalni wzięła go na stronę p. Szcze-