panowa i odkryła mu, z przerażeniem i trwogą, że Zubce bywać dozwolono.
— Co to będzie! co to będzie! szeptała.
Nazajutrz rano Czuryło się na parę dni znowu wyprosił, za interesami.
Markotnym był pan Kazimierz, po wyjeździe jego, bo go przypisywał wczorajszej rozmowie. Sam się na siebie gniewał, iż tak wystąpił. Myślał tylko czemby się to załatać dało, nieobrażając Czuryły.
Szczęściem dnia tego przyszedł ks. Woroszyło.
— Ty mi pomożesz, ojczuniu — odezwał się stary. Zdaje się, że wczoraj zmalowałem głupstwo, bodaj czym tego biedaka Czuryły nie obraził.
Opowiedział jak na spowiedzi wszystko stary i dodał, wzdychając:
— Chciałbym coś zrobić, coś mu ofiarować, czemś sprawę załagodzić, a niewiem czem i jak. Konia ma, kulbaki nie potrzebuje, szablę już odemnie dostał, pas, też — niewymawiając. — Co mu tu dać?
— Ale nic! nic! przerwał ks. Woroszyło.
— Dlaczego, nic?
— Bo on niczego nie potrzebuje! — rzekł ks. Woroszyło.
— A dlaczego nie potrzebuje on niczego? — odezwał się Podkomorzy, trochę podrażniony — bo, to mi się podoba — przecie nie ma nic, ino to, co na grzbiecie.
Ksiądz się rozśmiał dobrodusznie, niby z politowaniem, dziwnie jakoś, jak gdyby coś wiedział a mówić mu było — nieraźno.
— Panie Podkomorzy, tak sądzisz? — spytał.