Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

ka osób mocno się przypatrywało... Jedna szczególniéj pani, młoda jeszcze, wcale ładna, niewielkiego wzrostu, okrąglutka blondynka, dobyła lornetki, popatrzała na niego, przetarła ją, zbliżyła się, przeszła raz i drugi, nareszcie stanęła uparcie zatapiając wzrok w Zygmuncie, jak gdyby własnym oczom wierzyć nie chciała, że go tu spotyka...
Zygmunt jakby jéj nie widział, nie dał znaku życia... Zatopiony był w planach zdobycia serca i łask żony... Była to dla niego kwestya życia lub śmierci.
Blondynka z niebieskiemi mocno wystającemi ładnemi oczyma, choć już niepierwszéj młodości, świeża była i wyglądała pokuśliwie, pociągająco. W ruchach, w wyrazie lica znać było trzpiota, filuta, kobietę spragnioną wrażeń, któréj życie nie poprawiło. Wielki znawca ludzkiéj natury domyśliłby się patrząc na nią wielu, wielu przygód, chociaż śladu po nich nie zostało na téj pulchnéj twarzyczce, na białych ramionach i błyszczących oczach ciekawych. Natura nie dała jéj majestatycznéj postaci, ani posągowych kształtów, odmówiła klassycznych form, lecz troskliwa matka obdarzyła ją za to wielu urokami, kolorytem wiecznéj młodości, białością i rumieńcem piętnastoletnim, nóżką dziecięcia, rączką aniołka, i krągłemi ramiony, i uśmiechem wyzywającym, i usty jak dwa listki różane. Znać też było, że w téj figurce zwinnéj mieszkała dusza niecierpliwa, pełna fantazyi, ognia pełna, i dowcipek szyderski, i ciekawość wszelkiego złego...
Jakim sposobem tak nęcąca osóbka mogła wieczorem sama jedna przechadzać się po wysepce, nie wlokąc za sobą adoratorów, było niewytłómaczoném.