Zygmunt stał jak obwiniony, nie wiedział jeszcze co odpowie, a różowy młynek pięknych ustek nie ustawał pytlować:
— Cóż pan tu robisz? sam jeden! osierocony, stęskniony! gdzież moja Olimpka? A! jabym tak bardzo widzieć ją pragnęła... Wszak pan musiałeś choć słyszeć o tém, że myśmy kilka lat razem spędziły w Dreźnie, że jesteśmy prawie rówieśnice... tylko ja biedna o lat dziesięć — pardon! mais c’est comme cela, poszłam wprzódy za mąż, rozwiodłam się, spróbowałam pójść drugi raz, i mąż mi umarł... i jestem wdową już, gdy ona dopiero rozpoczyna żywot jako młoda mężatka... Ale mówże pan...
Zygmunt dotąd przy najlepszéj chęci z trudnościąby był mógł słówko wycisnąć, bo piękna pani mówiła bez wytchnienia:
— Jakież to szczęście dla mnie, że ja tu panią spotykam! odezwał się wreszcie, podając jéj rękę i nastrajając twarz, aby kłamała. Myśmy tu dopiero przed parą godzin przybyli... Olimpia jest zmęczona drogą i trochę chora.
— A! już chora! a pan nie siedzisz przy choréj i włóczysz się po wyspach... to niegodziwie! Pan w kilkanaście dni (nie wiem czy i tyle upłynęło po ślubie?) powinieneś stać u progu, klęczeć u jéj łoża...
— Olimpia potrzebuje spoczynku i samotności!
To mówiąc spuścił oczy, piękna pani podniosła je i wlepiła w niego ironiczne wejrzenie.
— Dajże mi pan rękę, przecięż to nie będzie grzechem przejść się z przyjaciółką serdeczną żony, bo należy wiedzieć panu, żeśmy były jak dwie siostry z sobą. Ja bez niéj, ona beze mnie obejść się nie mogła. Im większa między nami różnica charak-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.