Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

To mówiąc, wyrwała rękę hrabina, zapytała o numer, i skinieniem głowy pożegnawszy Zygmunta, pobiegła do drzwi Olimpii.
Właśnie gaz zapalano w ciemniejących korytarzach, gdy zapukała do drzwi... Szafrańska wyszła z miną nasrożoną Cerbera pilnującego progu od napaści mężowskich, lecz wpatrzywszy się w uśmiechniętą, mało zmienioną, a z Drezna sobie jeszcze znaną twarz hrabiny Klary, krzyknęła chwytając ją za ręce...
— A! to Pan Bóg tu ją zesłał! a! to dla nas szczęście prawdziwe! Cóż panna Klara tu robi?
Przez zapomnienie nazwała ją panną jak dawniéj. Usłyszawszy tę „pannę,” hrabina rozpoczęła od serdecznego śmiechu.
— Szafrańsiu droga, od tego czasu miałam dwóch mężów, a kochających się kopami... Puszczaj mnie... gdzie twoja pani! niech ją uścisnę...
I wbiegła jak burza szukając Olimpii, która byłaby jéj o zmroku nie poznała, gdyby nie głos.
— Klarcia? ty tutaj!?...
— Olimpio moja!
I rzuciły się sobie na szyję. Szafrańska zapalała świece co prędzéj, uszczęśliwiona.
— O! jakżem szczęśliwa! zawołała Olimpia: jakżem szczęśliwa!..
— Ty?... to nic! masz zapas szczęścia w domu, to tylko maleńka przyjemnostka; ale ja wdowa, samotnica... tyś dla mnie prawdziwém wybawieniem... Chciałam się truć z nudów lub jakie wielkie głupstwo zrobić, aby się potém martwić a nie nudzić... Nuda to powolna trucizna... jak zaswędzenie przykra...