Przed wiejskim kościołkiem, otoczonym staremi lipami rozłożystemi, którego budowa mimo późniejszych restauracyj dawne bardzo czasy przypominała gotyckim przyczółkiem i strzałkowatemi oknami, stał w nowiuteńkiéj sutannie, ocierając pot z uznojonego czoła, młody, słusznego wzrostu ks. wikary, i wzdychając spoglądał ku dworowi.
Kilku chłopaków, stary zakrystyan i babka kościelna krzątali się żywo, kończąc świąteczne przybranie wnętrza. Był to gorący dzień, a raczéj ranek lipcowy.
Obok księdza wikarego, z założonemi w tył rękoma, w letniém ubraniu dosyć ubogiém, smętnie jakoś spoglądając dokoła, przechadzał się niemłody już mężczyzna, którego można było wziąć za starszego sługę dworu lub rezydenta.
Na twarzy wikarego znać było, że mu coś w niesmak poszło.
— Ale, proszęż cię, panie Macieju! odezwał się po chwili męzkim, grubym, basowym głosem: cóż się takiego stać mogło, aby znowu ślub odkładać? Ja, dalipan, nic już nie rozumiem!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.