Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

— Z uśmiechem tu przyszłaś, boś może sądziła, że się tu spotkasz z jedną z tych prozaicznych historyj powszednich, które śmiechem zbyć można, lecz wyjdziesz ztąd ze łzami. To nie komedya charakterów, to nie dramat, to moje życie, to tragedya Shakespeare’a. Pamiętasz, Klarciu, chwilę, gdyśmy się żegnały? czy ty ją pamiętasz?
— Jak dzisiaj! przyjechałyśmy z matką i znalazłyśmy ciebie przy fortepianie, matkę z książką w ręku, a w dodatku pana nauczyciela muzyki, który odszedł grzecznie do kątka.
— Spojrzałaś ty na niego?
— Na niego? Ja przecię widywałam go często, to był ten Czech Bratanek, taki ładny chłopak, że mu się w ulicy Saksonki przypatrywały...
— Jam go kochała! on do szaleństwa mnie kochał... a matka moja, moja matka...
— Kochała się w nim, ale o tém całe Drezno wiedziało, że się jéj w głowie przewróciło, śmiano się z tego... dokończyła hrabina.
— Rozumiesz ty ten pierwszy akt domowéj tragedyi mojego życia?
— Droga moja! zniżając głos, rzekła hrabina: ileż ja potém podobnych spotykałam po wielkim świecie! Tobie, poczciwemu, niewinnemu dziecięciu, wydawało się to poczwarném... a w obrzydliwéj rzeczywistości to, niestety! ledwie nie chleb powszedni...
Wzdrygnęła się. Olimpia mówiła daléj:
— Widziałaś piękną, szlachetną twarz tego człowieka, aleś jego duszy nie znała. On jeden godzien był imię człowieka nosić, tak wielkie miał serce, tak bohaterska gorzała w nim dusza... Musiałam go kochać... na pół dziecko jeszcze, dojrzałam w tém uczu-