I Zacharyasz ramionami dźwignął, splunął, ale nic nie mówiąc wszedł nazad do kościołka, zniecierpliwienie rzuceniem gwałtownie miotły w kąt objawiając...
Wikary z panem Maciejem poszli powoli przez podwórze kościelne, dawny cmentarz, ku plebanii. Tuż za staremi lipami, także w cieniu lip i kasztanów, stała plebania murowana, a nieco opodal zabudowania probostwa i szpital dla ubogich sług kościelnych, na którego ścianie wisiał wyblakły obraz Łazarza z psy liżącemi rany nóg jego, i krzyż czarny z wizerunkiem Zbawiciela...
Po za murem otaczającym cmentarz dawny, rozdzielony tylko szerokim gościńcem, widać było pałac dziedzica, gmach bardzo pokaźny, niedzisiejszéj architektury, ale ze smakiem odnowiony i otoczony wspaniałym dziedzińcem, ubranym w krzewy i kwiaty.
Odszedłszy kilkanaście kroków ode drzwi zakrystyi, ks. wikary się zatrzymał i zwrócił do idącego za nim pana Macieja, który właśnie dobywał tabakierki, aby z niéj zaczerpnąć szczyptę pociechy...
— No! co to z tego wszystkiego będzie? zapytał cicho.
Stary kiwał głową, trzymając w palcach tabakę nad otwartą szeroką tabakierą, i głową trząsł dziwnie. Widocznie z kwasu, jaki w sobie czuł, wstręt miał się spowiadać.
— Albo ja wiem, co się dziś z nami i u nas dzieje! rzekł z wolna. Jeden Pan Bóg to wie, a jedna nasza jaśnie wielmożna pani te tajemnice trzyma w garści... Ja nawet wątpię, żeby radca wszystko wiedział i rozumiał. Jego tak tumanią, jak wszystkich. Hm! począł rozgadując się: panna chora! panna chora! kogo to tém oszukają! Bogiem a prawdą jéj
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.