Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ przecię jakikolwiek wzgląd prostéj grzeczności...
— W czémże uchybiłam?
— Pani mnie o to pytasz?...
— Pytam, bo pana nie rozumiem. Wiesz pan moje warunki, odparła z dumą Olimpia: łudzić się nie powinieneś, że od nich odstąpię. Jestem wolna i postępuję, jak mi się podoba, a mogę go zaręczyć, że o jego postępowanie, humor, zabawy, wcale się dopytywać nie będę. Przepraszam! dodała chcąc iść do sypialni: nie mam czasu i jestem bardzo zmęczona. Żegnam...
Zbladły, drżący Zygmunt nie wiedział co czynić z sobą; wpadająca Szafrańska, która obrachowała snadź, że tu potrzebną być może, zmusiła go do odwrotu. Wyszedł więc, lecz z wyrazem gniewu takiego, któryby inną kobietę mógł przestraszyć. Olimpia ramionami ruszyła... Wszedłszy na górę, Zygmunt świstał przeraźliwie chodząc po pokoju, a nogami kopał krzesełka. Nareszcie rzucił się na kozetkę, podumał i siadł pisać rapport do radczyni. W niéj i jéj interwencyi pokładał jeszcze nadzieję.
Tymczasem Klara się pośpiesznie ubrała i przybiegła do przyjaciołki... Siedząc na kanapie, przeszeptały godzin parę... Godzina obiadu nadchodziła... nie mówiąc nikomu, pieszo poszły do restauracyi francuzkiéj na wybrzeże, oznajmiwszy tylko, iż u table d’hôte nie będą. Zygmuntowi doniósł o tém kelner. Nie było sposobu, musiał skłamać.
— Wiem o tém, rzekł; ja także jem dziś w mieście...
W istocie jeść mu się bynajmniéj nie chciało, i wcale nie wiedział dokąd pójdzie. Wściekał się.