— Cóż to znowu? rozśmiał się wikary: fatalista jesteś? a! a! toć się nie godzi!
— Opatrzność boża! odparł stary i rękoma poruszył, jakby chciał skończyć. Dajmy już temu pokój!
Ks. wikary nie nalegał. Zamilkli chwilę, ale stary zamyślony, począł wkrótce znowu, bo mu wewnętrzny ból dolegał.
— Taki dom! boć to senatorski dom, mówił cicho; taka fortuna! boć to pańska, magnacka fortuna... takie kolligacye! boć to prababka Radziwiłłówna... i tak to wszystko marnie schodzi... na nic, na nic!
— Ale dla czegoż na nic? podchwycił ks. wikary.
— Jedna córka jedynaczka... mówił zapalając się Maciej: książę udzielny mógłby się z nią ożenić i nie powstydziłby się... piękna jak królewna, rozumna, nawet dobra... i... ot...
— Przecięż panu Zygmuntowi nic zarzucić nie możecie? spytał po cichu wikary, jakby się pytaniem obawiał spłoszyć rozmowę.
— Albo ja mu co zarzucam!... sarkastycznie odezwał się stary sługa. Czegoż chcieć? mężczyzna przystojny, młody, dziadek był ministrem. Goły podobno, ale nas stać dla dwojga, toby to było nic; podobno hulał porządnie, ale się musiał wyszumieć, to i lepiéj... sprytny bardzo... Trudno kaprysić... a mimo to... mimo to...
— Panna go nie kocha?
— Musi coś być, cicho odezwał się Maciej. Kochania nigdy pono nie było... starał się, najeżdżał, panią po ręku całował, bodaj z matką więcéj siadywał niż z panną, a u nas, jak to nikomu nietajno, pani wszystkiém rządzi... tak się to nakoniec skleiło.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.