Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

nia go. Uśmiechnął się, pogardliwie ruszając ramionami. Szedł daléj podśpiewując i ziewając na przemiany, a rozmyślając nad wpływem, jaki jego znalezienie się wywrze na uczucie Olimpii, gdy naprzeciw ukazał się pan major Redke...
— Jak to! pan nie na koncercie? odezwał się z bezwstydem prawdziwie godnym podziwu.
— Bilety, któreś mi pan dał, były fałszywe! rzekł Zygmunt.
— A! a! a! fałszywe! bilety były fałszywe! niegodziwcy! Ale ja znam tych, co mi je sprzedali... pozwę... to sprawa kryminalna. Masz pan te bilety?
Zygmunt machnął ręką pogardliwie i chciał go pożegnać, lecz majora zbyć się niełatwo było.
— Za pozwoleniem! zawołał wstrzymując go: tak się rozstać nie możemy. Dzięki Bogu... noszę imię nieposzlakowane i chcę je czystém utrzymać! Samo posądzenie, cień, pozór już mi jest nieznośnym. Pan mi musisz pomódz do zdemaskowania oszustów.
— Sprawa tego niewarta...
— Dla pana, ale dla mnie gardłowa! gardłowa! powtórzył major. Nie rozumiem, nie chcę tego rozumieć inaczéj.
— Dajmy temu pokój, rzekł Zygmunt obojętnie.
— I nie słyszałeś pan Fratellego, tego artysty, który wyżéj pójdzie od Liszt’a?...
— Owszem, słyszałem go, alem wyszedł z koncertu dla zbytniego gorąca... a Fratellego spotkałem przed chwilą.
— Gdzie?
— Tu... właśnie... z pewną damą...