Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

niewiadomo dokąd. Powiadają, że ojciec mu podobno umiera...
Zygmunt aż się zerwał z kanapy, usłyszawszy to.
— Dziś? już wyjechał?
— Ale tak, że się nawet z nikim nie pożegnał... że... ani go można było pochwycić!
— I dokądże pojechał? dokąd? niespokojnie i nadto wydając się niepotrzebnie ze zbytniém zajęciem, począł Zygmunt pytać.
Redke popatrzawszy nań, domyślił się łatwo, że tu coś więcéj w grze być musiało nad prostą ciekawość; dla niego nastręczała się doskonała sposobność wyzyskania kieszeni nowego znajomego. Oczy mu błyszczały radością, któréj ukryć nie umiał...
— Jeżeli to w istocie barona z jakichkolwiek bądź powodów obchodzi, rzekł cicho, ja tu mam stosunki... mogę powiedzieć takie jak nikt... nawet w policyi (dodał szepcząc). Ja mogę dojść co się z nim stało. W istocie jest coś nienaturalnego w téj całéj sprawie wyjazdu... Okrył się tajemnicą... Jeśli pan baron mi zlecisz to, i zechcesz — nie mnie, bo ja bezinteresownie ofiaruję mu usługi moje, ale ludziom, których użyć muszę, wynagrodzić... postaram się dośledzić...
Zakłopotał się pan Zygmunt i zawahał, nie chcąc się oddawać w ręce człowieka, którego wartość łatwo mu było ocenić. Począł się śmiać.
— A! to fantazya tylko! zawołał: nudzę się... chciałem studyum zrobić na człowieku, o którym bardzo wiele słyszałem... lecz znowu tyle zachodów!..
— To rzecz łatwa... kilka luidorów, a dowiemy się, rzekł Redke.
— A! o kilka luidorów nie idzie...