żem, a po trzy dni przystępu nie mam do pani baronowéj...
— Ale to przecię nic tak dziwnego! rozśmiała się Klara. W wielkim świecie to najpospolitsza rzecz... Très bon genre... Nikogo to wcale nie zadziwi!... O! o to pan możesz być spokojny... to nie wielkopolski zaścianek...
Klara dopowiadając tych wyrazów, usiadła znowu w krześle z książką, jakby chciała czytać daléj i dać mu odprawę. Zygmunt nie miał tu co robić; wyszedł.
Położenie w istocie coraz się stawało mniéj zabawném... Przeczucie mówiło, że coś groźnego dzieje się w téj ciszy, że to wszystko jest wymysłem i pokrywką, a Zygmunt nie miał środka dobadania się prawdy. Wszystko co go otaczało, było przeciwko niemu. Po raz pierwszy szczerze pożałował lekkomyślności, z jaką się w to nieszczęśliwe małżeństwo rzucił, dobijając się męczarni, któréj obrachować nie mógł.
Wyszedł z tego złowrogiego hotelu ze spuszczoną głową, sam nie wiedząc, dokąd idzie, co pocznie i jak się ma ratować. Stać tu na straży było zupełnie próżném: wszystko spiknięte było na niego, a gdzie kilka kobiet weźmie się za sprawę jednéj, tam żaden mężczyzna pochlebiać sobie nie może, aby im mógł stawić czoło.
Myślał już nawet, czyby nie lepiéj uznać się poprostu zwyciężonym, pożegnać panią i pojechać gdzie w świat? Ale cóżby powiedzieli rodzice jéj, ojciec jego i miłość własna?
Cały dzień zszedł znowu na najniedorzeczniejszém plątaniu się po ulicach, kawiarniach i restauracyach... Nad wieczór spotkał go Redke, który jeszcze nic
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.