Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

wszystko obracać w szyderstwo, aby nie okazać „śmiesznego” wzruszenia, tym razem zmieszała się tak, że musiała się cofnąć, aby nie wydać się z mokremi powieki. Spotkanie to po latach dziesięciu, po rozstaniu u dwóch trumien — dziwna rzecz! — zdawało się przywitaniem po jednodniowéj rozłące. Czuli, że wiernymi sobie pozostali, i że przynosili serca też same...
Bratanek marzył, pracował, walczył, ale po idealnéj chwili szczęścia, jakiéj doznał, nie mógł już sięgnąć po inne, po nowe, bo żadneby było nie dobiegło złotego snu dni przeżytych z nią w chatce czeskiéj.
Dziwili mu się ludzie, zaglądali do téj zamkniętéj piersi, czując w niéj tajemnicę, mężczyźni i kobiety: pozostała zapieczętowaną i milczącą. Tylko w chwilach muzykalnego natchnienia burza uczuć wyrywała się tonami, falami nót... i świadczyła, że tam nie taki spokój i cisza panowały, jak z pogodnéj wnosić można było powierzchni. Bratanek nie spodziewał się wcale, by na wieki zerwany ten wieniec, zakwitły mu w dniach młodości, miał się rozwić na nowo. Gdy wyszedłszy na estradę, postrzegł Olimpię, mniéj daleko zmienioną niż on sam — osłupiał, czuł jakby uderzenie w piersi, i potrzebował całéj siły ducha, by módz potem odegrać swoją partyę... Odszedłszy, wziął to za sen i przywidzenie, gdy kartka Klary potwierdziła prawdę zjawiska.
Oboje znaleźli się tymi samymi, lecz gdy w blasku lampy, wychudłą rękę ujęła Olimpia, ujrzała zbielałe włosy młodego człowieka, tę żałobę serca wiekuistą, — rozpłakała się... Na rysach też muzyka, wiek i praca położyły swe piętna. On to był, ale spoważniały, znużony. Namiętności nie zeszpeciły go, ból tylko wysuszył i odarł z barwy świeżéj. Olimpia je-