mu wydała się piękniejszą jeszcze, lecz lata z rozpromienionéj szczęściem dzieweczki stworzyły niewiastę tragiczną.
Nawykła do obrony, do walki, osamotniona, przybrała postać greckiéj jakiéjś Ifigenii czy Penelopy... Niewymowna słodycz i dobroć, którą się uśmiechały jéj usta, przemieniła się w pogardę i obojętność, w znękanie.
Nie zestarzała, dojrzała tylko spalona cierpieniami, jakich doznała.
W tém pierwszém spotkaniu nie było nic dramatycznego, gwałtownego. Cicho usiedli przy sobie, ręka w ręce, patrząc w oczy, uśmiechając się, obawiając się spłoszyć tę chwilę szczęścia dziwną jak sen... Zapomnieli o Klarze, która patrzała na nich i — powiedzmy prawdę — zazdrościła...
Słów im brakło, aby coś sobie powiedzieć; myśli błąkały się wiążąc przeszłość z teraźniejszością, nie śmiejąc dotknąć jutra...
Pierwsza jednak Olimpia mówić zaczęła o sobie. Bez gniewu, spokojnie opowiedziała mu cały przebieg życia swojego aż do dni ostatnich, i z prostotą wielką powtórzyła mu rozmowę przedślubną, pokazując na palcu pierścionek. Bratanek słuchał; obok tego, co ona wycierpiała, ledwie śmiał wspomnieć co przeżył. W krótkich słowach zamknął wszystko... Jak sen dziś wydawało mu się przeżyte — byli razem...
— I pozostaniemy razem, odezwała się Olimpia; bo spodziewam się, iż wierzysz mi, że cię, bądź co bądź, nie opuszczę... Byłam i jestem twoją... Rodzice mogą się mnie wyrzec... czyż we dwoje nie znajdziemy środków zapracowania na skromny chleb powszedni?...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.