Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.

nością popierać muszą Zygmunta. Zatém rzekł sobie szambelan: „Trzeba wszystko otwarcie napisać matce — niech ona przyjedzie; naówczas — zobaczymy.”
To postanowienie powziąwszy w nocy, szambelan, który, jak sam o sobie zwykł był mawiać, miał pióro złote, siadł stylizować pismo w téj delikatnéj materyi. Popijał herbatę winem, pocił się, męczył, pisał bruliony... styl wygładzał... formy chciał mieć piękne, dystyngowane... pigułkę złocił i brylantował. List na trzech półarkuszach był nie do zniesienia długi, napuszony, nudny, a że gorycz go przesiąkła z końca w koniec, mógł zabić wrażeniem, jakie niósł z sobą. Szambelanowi głównie szło o to, aby w tym liście znać było człowieka co się na dyplomatę rodził i arystokratyczne miał stylu formy... Całą niemal noc przepędził nad układaniem, przepisywaniem, odczytywaniem... i aż nade dniem położywszy pięć pieczęci, usnął znużony. List ten postanowił sam oddać na pocztę, nic o nim nikomu nie wspominać, a jeśliby go ciągniono do jakichś układów, zwlekać tak, by matka, o czém nie wątpił, przybyć mogła.
Nie był więc natarczywy wcale, część dnia spędził u łóżka syna, który się zaczynał mieć lepiéj, krótką chwilę przebył u Olimpii, unikając z nią rozmowy draźliwéj, a gdy Klara zaprosiła go do siebie, usiłując wyciągnąć na pomówienie otwarte, wytłómaczył się niemożnością zajęcia czémkolwiek bądź, dopókiby o zdrowiu ukochanego dziecięcia się nie upewnił.
Klara zrozumiała w tém podstęp jakiś lub drożenie się, ale nalegać nie było podobna... Zupełnie swobodna Olimpia wymykała się, gdy chciała do willi Serena, przesiadywała tam i zdawała się spokojnie pa-