Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

Po jéj odjeździe, szambelanowi zabrakło zajęcia na jedną przynajmniéj w dniu godzinę, którą u niéj spędzał przyjemnie. U Olimpii bywał ceremonialnie parę razy na dzień, lecz jéj często nie zastawał. Rozmowa też nie szła. Szambelan próżno się popisywał z dowcipem po ojcu odziedziczonym i pochwytanym w salonach: jéj to jakoś ani zajmowało, ani bawiło.... Dawała mu mówić, patrzała w okno, można ją nawet posądzić było, że go nie słuchała wcale i myślała o czém inném.
We cztery dni po wyjeździe hrabiny Klary, gdy Zygmunt już po pokoju się przechadzał, a szambelan co chwila oczekiwał przyobiecanego przybycia radczyni, rano o godzinie jedenastéj przyszedł wedle zwyczaju zapukać do drzwi Olimpii, które mu zwykle otwierała Szafrańska, nie racząc odpowiadać na jego bardzo słodkie: „Dzień dobry.” Tym razem pukał i pukał: nie otworzono mu wcale. Szambelan nie chcąc być natrętnym, odszedł, ale zgorszony.... Czekał godziny poobiedniéj, o któréj powtórnie odwiedzał synową, i skwapliwie udał się do jéj mieszkania. Na pukanie odpowiedział mu głos jakiś dziwny ze środka... Szambelan otworzył i ujrzał... ogromnego Anglika w szlafroku i pantoflach leżącego w fotelu z nogami na stole, który dobywszy lornetki przypatrywał mu się ciekawie!
Wprawiło go to w osłupienie tak, że ani naprzód się nie posuwając, ani cofając, pozostał wryty w progu. Anglik nielubiący cugu, a może mu się też szambelańska fizyognomia nie podobała, zaczął się perzyć, krzyczeć, bić w stół nogami, i już miał lecieć w obronie swego hotelowego home z pięściami, gdy szambelon ucieczką się ratował... Sądził z razu, że się