nieprzypuszczanéj katastrofy. Jakże więc mogła Olimpia uciec? i uciec nie dawszy nawet znaku życia? Przyjazd matki stawał się teraz bezpotrzebnym — gorzéj: zawadnym i niemiłym...
Mylił się tylko baron sądząc, że Olimpia odjeżdżając nie dała znaku życia; tegoż bowiem wieczoru przyniesiono mu rachunek wydatków ogromny, na którym dopisała, że go baron Zygmunt opłaci.
Szambelan był w najwyższym stopniu zakłopotany. Zygmuntowi naturalnie nic nie powiedział, ale smutek ogarnął go wielki. Co tu było począć? gdzie szukać? jak? Poszukiwanie mogło rzecz którą on rad był utaić, uczynić nazbyt głośną, a szambelan karmił jeszcze nadzieję, że się to da jakoś ułożyć, ocalając honor familii. Dla zatarcia śladów téj historyi należało co rychléj im także z Genewy uchodzić, na co stan zdrowia Zygmunta nie dozwalał.
Był więc pan szambelan ze wszech miar w położeniu najkrytyczniejszém, i możnaby go żałować, gdyby tak bardzo na swe położenie sam nie zasłużył.
W kilka dni po katastrofie, szambelan właśnie miał wychodzić z hotelu, aby smutek swój topić w falach jeziora, gdy powóz zajeżdżający wysadził na próg panią radczynię, zakwefioną, strojną, obłożoną mnóztwem paczek, omdlewającą niewiadomo ze wzruszenia czy z gniewu. Szambelan poznawszy ją po wykrzykniku, jakim go powitała, pośpieszył podać jéj rękę...
— Prowadź mnie natychmiast do niéj... Gdzie jest Zygmunt?
— Zygmunt był śmiertelnie chory, zaledwie powstał, ocalony cudem... Miał tyfus... Nic przed nim mówić niemożna...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.