Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

syć zmysłu praktycznego; teraz o nim wątpić zaczynał. Uznawał go za słabego. Dla wzmocnienia więc postanowił czas jakiś z nim jeszcze bawić. Matka Olimpii przyszła nieszczęśliwego zięcia pożegnać, do którego po ochłonięciu z pierwszego gniewu, czuła znowu słabość dawną.
— Mój Zygmuncie, szepnęła ściskając rękę jego na odjezdném: miéj męztwo i wytrwałość. To co się stało, nie jest na prawdę ani nowém, ani niespodzianém; nieszczęście, to prawda, ale mam przeczucie, że ty z niego wyjdziesz tak, że o tém świat nie będzie wiedział... Olimpia wróci... zgłosi się... Nie daj się tylko do zrzeczenia się swych praw nakłonić. Ojciec i ja radzimy ci to zgodnie. Bądź cierpliw. Tymczasem odpoczywaj, podróżuj, odzyskaj zdrowie, a do mnie pisz, ażebym wiedziała zawsze gdzie mam szukać ciebie...
Po czułém pożegnaniu, przeprowadzona aż na koléj przez szambelana radczyni, pośpieszyła do domu; ojciec pozostał z synem... Wpatrywał się ze zdumieniem w Zygmunta, i nie mógł pojąć zmiany, jaką w nim znajdował. Nie choroba, ale wstrząśnienie od tego policzka hrabiny, opamiętało zepsutego, ale niedopsutego człowieka... Całą obrzydliwość swojego postępowania widział teraz dopiero i gryzł się nią. Szambelan rozpaczał, widząc długich lat dzieło rozsypujące się w gruzy. Codzień prawie w rozmowie z synem chwytał go na projektach, które go oburzały. Zygmunt pragnął tylko, jak mówił, spokoju, kąta na wsi, wytchnienia po tém, czego doznał. Dawał za wygraną przyszłości.
Uczucia te chwilowo były usprawiedliwione; ojciec się tylko lękał, ażeby utrwalić się nie chciały.