Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.

Ton ten uroczysty przeraził radcę; pochwycił za rękę szambelana.
— Na miłość bożą! mów! nic się nie stało Olimpii? żyje?
— Żyje, szepnął szambelan; ale są okoliczności, o których musimy pomówić. Radbym był panu do ostatka oszczędzić niepokoju i frasunku; niestety! dziś nieodzowném jest rozmówienie się szczere i otwarte.
Zaniepokojony do najwyższego stopnia, radca pobiegł raczéj niż poszedł do swego pokoju i natychmiast drzwi zamknął na klucz.
— Mów pan, odezwał się głosem drżącym: ale proszę cię, bez ogródki, bez osłon, bez przygotowań... mów!
Szambelan drżał. Czuł, że brał na siebie odpowiedzialność ogromną, w łono spokojnego człowieka, ojca, miotając żagiew, która płomień rozniecić miała. Kość była rzucona.
— Boli mnie, że panu jako ojcu boleść zadać muszę. Uzbrój się pan... to co wyznam, nad wyraz przykrém mu będzie, ale od pana jednego zależy ratunek... Pańska córka w ośmnastym roku życia, w czasie pobytu z matką w Dreźnie, była wykradzioną... Tajono to przed nim... odebrano ją po kilku tygodniach pożycia...
Szambelan nie dokończył tych wyrazów, bo radca rzucił się na niego, rycząc prawie jak wściekły, i chwycił go za kołnierz od surduta.
— Kłamiesz, oszczerco! to fałsz...
Szambelan blady przetrwał tę burzę.
— Przekonasz się pan, że mówię prawdę... Było to powodem, że córka pańska za mąż wyjść nigdy nie chciała... Wiedzieliśmy o téj awanturze, gdy syn