Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

mój starać się począł, i nie odstręczyło to nas, bośmy mieli nadzieję, że nieszczęśliwa ta przeszłość zapomnianą będzie...
— Olimpia! ona! dziecko moje! łkając powtarzał radca: a! nie... to niegodziwa potwarz!
— Panie radco, dodał skracając szambelan: najlepszym dowodem, że mówię prawdę, jest to, iż synowa moja spotkawszy pierwszego swego uwodziciela w Genewie, opuściła męża i powtórnie z nim zbiegła....
Radca zatrząsł się cały, i zasłaniając sobie oczy, upadł na fotel... Płakał... płakał długo... Szambelan milczał i czekał...
— Chcieliśmy do ostatniéj chwili oszczędzić panu boleści... Stało się to... począł po długim przestanku — stało się to od dawna, zaraz po ślubie... milczeliśmy. Zygmunt chorował śmiertelnie... Byłbym może milczał jeszcze... lecz... udało mi się odkryć schronienie zbiegłych... W panu jednym nadzieja, iż do córki przemówić potrafisz, zwracając ją na drogę obowiązku...
Usłyszawszy te wyrazy, radca jak gdyby oprzytomniał, odetchnął, potoczył wzrokiem do koła, chwycił się za piersi i wstał z wolna z krzesła.
— Gdzie są? spytał sucho szambelana, na którego z ukosa spojrzał z dziwną jakby pogardą.
— W Szwajcaryi. Ja jeden mam wiadomość o ich schronieniu, bo je odkryłem.
— I to wszystko jest prawdą? to nie sen? to nie wymysł? to nie potwarz? to więc jest prawda?
— Na nieszczęście! westchnął szambelan, spoglądając na radcę, którego twarz zazwyczaj spokojna stała się tak groźną, tak dumną, iż go przeraziła.
Piorun, który uderzył w tego człowieka, na chwilę tylko go obalił; widać było, że już się pod-