Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/232

Ta strona została uwierzytelniona.

Jakby mu nazwisko szambelana sprawiało obrzydzenie, wymówić się je wzdragał.
— On ci to powiedział?... spytała matka.
— A któżby inny? rzekł cicho ojciec. Chciałaś ich... weszli do tego domu... Miałem wstręt do obu, przełamałem go, sądząc, iż może dziecku mojemu szczęście przyniosą... oni mi tylko śmierć przynieśli. Tak!... śmierć.
Krokiem wielkim począł się przechadzać po pokoju.
— Ostatnia to karta historyi rodziny czystéj, cnot patryarchalnych, matron świątobliwych, mężów rycerskich... ostatnia karta zwalana błotem... któż wie? i krwią może! Na mojéj trumnie nikt nie roztrzaska tarczy herbowéj, sama się ona spękała od sromu.... Wszystko stracone... wszystko... Bóg widzi, świat wie, ludzie się szydersko rozśmieją... Srodze los nas dotknął... srodze...
Nagle zwrócił się do żony.
— I ci? i ci? dodał: ci wiedzieli o tém, że biorą nieszczęśliwą bez serca i mimo jéj woli, a szli i cisnęli się... podli! podli! A tyś milczała lat tyle i nie mówiła mi nic...
— Ocaliłam ci lat kilka spokoju...
— Tak, lecz jabym był może dziecię od sromu ocalił!
Załamał ręce.
— Ludzie! co, powiedzą ludzie, którzy nam zazdrościli błogosławieństwa bożego?... O! plagi Hioba za nic przy mojéj. Jedyne dziecię.. Olimpka moja....
Płakał biedny znowu, zasłaniając sobie oczy; żona na kolanach przysunęła się ku niemu i przejęta a wzruszona łkała.