Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przebacz mi! przebacz!
— A! nie wyrzucam ci nic, odezwał się powolnie. Bogu się podobało upokorzyć, Bóg chyba poratuje... Jutro jadę, ty zostań...
To mówiąc, wyszedł radca. Wróciwszy do mieszkania, całą noc przygotowywał się do podróży i modlił. O świcie zadysponowane były konie do stacyi, i wszystko przyrządzone do wyjazdu. Szambelan ukazał się dopiero, gdy go zawołano.
— Pan jedziesz ze mną, odezwał się sucho radca. Dokąd jedziemy?
— Do Genewy...
Ojca Zygmunta uderzyło to szczególniéj, że po tak ważném zwierzeniu zamiast się zbliżyć do niego i poufnie rozmówić, zdawał się oddalać i milczał ciągle. W początku drogi przypisywał to nieukołysanemu jeszcze wrażeniu, lecz późniéj zaczęło go to niepokoić. Radca nie pytał go o szczegóły żadne, nie dopuścił mu ani razu z kondolencyami się rozwodzić, milczał, patrzał osłupiałemi oczyma w okno wagonu, czasem dobywał książkę i modlił się, dozwalał sobą rządzić i kierować w rzeczach praktycznych dotyczących drogi, lecz nie dopuścił szambelanowi zbliżyć się, naradzać, pytać. Pan baron niespokojny był nawet, nie mogąc odgadnąć, co on uczynić aamierza; ale po namyśle baczniejszym ukoił się sam tą uwagą, że radca nie może wreszcie postąpić inaczéj, tylko na drogę obowiązku prowadząc córkę. Był tego pewien. Żal biednego człowieka tłómaczył zresztą jego pogrążenie sięw sobie.
Nie zatrzymując się ani na chwilę nigdzie, nie odpoczywając, przebiegli ogromną przestrzeń z szyb-