Zdziwiony powitał pustelnik najukochańszego rodzica, a szambelan badając syna, którego znalazł w towarzystwie dwóch Angielek, jednéj Rossyanki i Francuza, pocieszył się widząc go odżywionym i już po przebyciu pierwszego peryodu nudów, doskonale zaakklimatyzowanym. Trudno nawet było poznać w nim bohatera tak tragicznego wypadku, któremu małżeństwo niefortunnie się powiodło. Ożywiony wielce, trzpiotał się z Angielką jedną, która wielce w jego dowcipie smakowała, mając go zapewne za bezżennego jeszcze bałamuta i pracując nad jego ustatkowaniem. Na widok ojca, Zygmunt musiał rzucić miłe towarzystwo i pośpieszył w jego objęcia. Zdziwiło go niepomału to niespodziane zjawisko.
— Cóż ojciec tu robi?
— Ale, bardzo naturalnie przybyłem do ciebie, niespokojny byłem, chciałem cię widzieć. Dzięki Bogu, znajduję cię zupełnie dobrze... nawet rumieniec powraca.
— Cóż ojciec chce? wiekuiście konać z rozpaczy? rzekł Zygmunt: życie dopomina się praw swoich...
— Angielka wcale ładna, szepnął szambelan; ale wiesz, że z niemi sprawa zła... Pozywają do sądu...
Baron się roześmiał.
— Sparzony jestem i nie posunę się pewnie tak daleko, żebym aż sądownie zmuszony był odpowiadać.
Znał nadto ojca Zygmunt, ażeby uwierzył, że go tu sama czułość rodzicielska mogła przypędzić; domyślał się czegoś więcéj. Szambelan zaś nie życzył sobie zdradzać tajemnicy, obawiając się, aby mu syn w czém nie przeszkodził, chciał dopiero fakt dokonany zwiastować.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/235
Ta strona została uwierzytelniona.