Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/236

Ta strona została uwierzytelniona.

Odsunęli się trochę w głąb ogródka, a major skorzystał z tego, i na rachunek Zygmunta poprosił o szklankę zimnego grogu.
— Niechże mi ojciec powie otwarcie, patrząc mu w oczy rzekł Zygmunt: co go tu sprowadza?
— Mówiłem ci, troskliwość o ciebie.
— Dziękuję, ale przytém coś więcéj.
— Na dziś, nic.
— Są przecięż jakie nadzieje? widoki? może odkryto dokąd zbiegła pani Olimpia?
— Zawsze się spodziewamy odkryć...
— A więc to doprawdy ofiara ze strony ojca, za którą nie wiem jak dziękować.
— Wcale nie dziękować! odezwał się szambelan. Widzę cię zdrowszym, wesołym, tego mi dosyć.
— Ojciec tu zabawi?
— Prawdziwie, nie wiem jeszcze.
— Coś to mi wygląda zagadkowo! rozśmiał się Zygmunt.
Ojciec ramionami ruszył.
— Jeśli miłość ojcowska może być dla ciebie zagadkową!
Zygmunt nizko się skłonił. Czuł, że się tu nic nie dowie, a razem, że coś jest.
Major pił grog, spoglądając z ukosa.
— Ojciec stoi w mieście? rzekł Zygmunt.
— Tak jest, i jutro będę zajęty, ale gdy się cokolwiek uwolnię, sam przyjadę do ciebie.
Usiedli.
— No, kochany ojcze, żartobliwie nalegał Zygmunt: musiałeś się czegoś dowiedzieć? przywozisz mi jakieś wiadomości? chcesz mnie przygotować? Jam gotów na wszystko...