Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/243

Ta strona została uwierzytelniona.

w miarę jak na przedmieścia zjeżdżali, coraz stawało się ciszéj i ciemniéj. Kiedy niekiedy przesuwał się podpiły robotnik lub podejrzana postać jakaś sunąca po pod murami. W uboższych domkach rzadko gdzie płonęło światełko... Cisza zalegała okolice. Noc była bezksiężycowa, ale dosyć jasna i gwiaździsta a chłodna mimo bardzo jeszcze wczesnéj jesieni. Po nad drogą szeleściały już posychającemi liśćmi drzewa, w lewo gdzieniegdzie świeciły odbitém niebem i światełkiem jakiémś wody jeziora. Droga, którą jechali, wiła się wciąż prawie po nad jego brzegami, to nieco się podnosząc, to spadając w dół. Dokoła opasana była murami, ogrodami, drzewy, domami, które w nocy wydawały się jak puste. W dali łańcuchy gór na jaśniejszym widnokręgu rysowały się zębato a czarno. Radca siedział wgłębiony w powóz, nie mówiąc słowa; szambelan był wyprostowany, i choć się z tém nie wydawał, tchórzył. Miał rewolwer w kieszeni, a serce mu biło jak młotem. Noc, tajemnicza ta podróż nieprzewidziane skutki wyprawy, poruszały go do zbytku. Szeptał ciągle wypytując majora: czy daleko? Major potrząsał głową, wyglądał z powozu i dawał do zrozumienia, że do celu podróży jeszcze bardzo a bardzo daleko.
Raz i drugi woźnica stanął koniom wypocząć przed lichemi bardzo bouchon’ami pod wiechą. Świeciło się w nich, płonął kaganek, ale ludzie spali. Radca się nie ruszył, cały w sobie pogrążony, jakby na pół umarły; tylko ile razy stanęli, zrywał się chcąc wysiadać, myśląc, że już ta straszna chwila nadeszła...
Przy drugiéj karczemce okazało się, że koń zgubił podkowę. Woźnica nie chciał jechać daléj, dopó-