się rozwarły na galeryę, i wysoka postać w bieli wyszła rozpatrując się do koła...
Była to Olimpia... Czarne warkocze związywała, aby je zarzucić na szyję. Ojciec widział ją, a powstać nie miał mocy... Siedział o kroków dziesięć od niéj, serce mu biło...
Chciał porwać się, skoczyć, i żal okrutny ścisnął pierś. Jakże jéj przerwać tę chwilę tak ciężką, tak jeszcze szczęśliwą, takim gromem!..
Olimpia nie widziała go.... Oglądała się do koła, przychyliła do kwiatów stojących w ganku, zdawała się rozmawiać z niemi... potém spojrzała w dal...
i uśmiechnęła się smutnie.
Radca ruszyć się nie śmiał... byłby tak patrzał, patrzał, bo zdawało mu się, że dziecko widzi szczęśliwém.
Wiekiem zdawała się ta chwila...
Olimpia nagle zwróciła wzrok na ławę pod drzewo... ujrzała siedzącą postać, skoczyła w tył przerażona i natychmiast znowu porwała się naprzód....
Otwarły się jéj ramiona: — Ojciec! krzyknęła, i padła.
Szczęściem osuwając się chwyciła gałąź powoju i z lekka obaliła się na ławkę blizko stojącą. Radca biegł już na ratunek, lecz z domku już wychodził przestraszony mężczyzna wysokiego wzrostu z siwym włosem, śpiesząc na pomoc... Prawie razem zeszli się przy na pół omdlałéj. Radca ręką go odsunął...
— Ojciec jestem... rzekł.
Olimpia otworzyła oczy i uklękła u kolan ojca, ściskając je w milczeniu. Była chwila twardego, strasznego zwątpienia, trwogi z obu stron. Ojciec odezwać się nie umiał, ona nie mogła. Łkanie tamowało jéj głos... W twarzy starca znać było nie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/247
Ta strona została uwierzytelniona.