Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/257

Ta strona została uwierzytelniona.

pił tylko i modlił się. Ledwieśmy przybyli do Genewy, nie dawszy mi tchnąć, spocząć, natychmiast kazał jechać do córki. Byłem najpewniejszy, że powagą ojcowską sprowadzi ją na drogę obowiązku. Ale rozgadać się z nim ani myśleć... Wszystko było tak ułożone, żem go do fórtki ogrodu przywiózł, oddałem mu klucz... sam zostałem na straży.
— Daleko ztąd? spytał Zygmunt sucho.
— Parę godzin drogi, po drugiéj stronie jeziora, w parowie głębokim skryty domek... O! niełatwo ich było tam dośledzić, ale major sprytny człowiek... choć drogo sobie za wszystko płacić każe... Poszedł. Było to o brzasku dnia... Czekam godzinę, dwie, trzy... Przyznam się, że byłem w obawie jakiéj tragedyi... Stoję, chodzę, zmarzłem, wygłodniałem jak pies. Nic, ani wieści, ani słychu! Naostatek niecierpliwość mnie porywa: co u kata!.. jak lokajowi mi kazać stać na gościńcu, czekając na zmiłowanie!.. Dzwonię do fórtki... łomoczę... Zjawia się sługa. Daję mój bilet... Nierychło wychodzi stary, ale powiadam ci jakby z dobrego obiadu wracał, spokojniuteńki. We mnie wszystko się przewraca... przyskakuję... pytam... Radca mi odpowiada z najzimniejszą krwią, że musi się poddać wyrokom Opatrzności, że mu idzie o szczęście córki, że małżeństwo wasze i tak nieważne... i że je rozerwać należy.
— A to paradnie! zawołał Zygmunt.
— Jak to paradnie? odparł oburzony ojciec: ja na to nigdy nie pozwolę! Ja tego nie dopuszczę! Ja z siebie i z ciebie żartować nie dam!..
— Kochany ojcze... na honor, nic szczęśliwszego trafić mi się nie mogło...