Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nieledwie, rzekł Zygmunt. Już mam téj niefortunnéj spekulacyi twojéj kochany ojcze, do zbytku.
— Mojéj spekulacyi? podchwycił obrażony ojciec: ale ty do niéj całém sercem przylgnąłeś, tyś prowadził sprawę... tyś się do staréj umizgał, tyś Olimpii dozwolił cudzym pierścionkiem się zaślubiać i przyrzekłeś jéj heroicznie, że będziesz grał głupią rolę kamerdynera! Pozwól sobie w dodatku powiedzieć, że dwa tygodnie jeździłeś z nią... nie umiejąc z tego korzystać! a toż trzeba ostatniego... trutnia... Słowo dane! Co znaczy takie słowo! Miałeś prawa i nie użyłeś ich... Kto tego piwa nawarzył? twoje niezgrabstwo... O! o! inny na twém miejscu byłby sobie poradził!
Zygmunt słuchał cierpliwie.
— Wymówki do pewnéj miary są słuszne, przyznaję, rzekł zimno. Wziąłem na siebie rolę podłą, i nie miałem dosyć podłości, aby ją jak należy spełnić. Ale kto mi ją narzucił, kto mnie do niéj namówił, kto mię w imię familii, przyszłości rodziny i t. p. zaklinał, męczył nakłaniał, abym w to błoto wlazł? Ty, kochany ojcze...
— Bom chciał szczęścia twego, rzekł popędliwie ojciec, — i sądziłem cię istotnie człowiekiem wyższym, śmiałym energicznym, a z ciebie życie i wolę, i siłę wyssała panna Adela i jéj podobne kreatury... Jesteś do niczego! Róbże teraz co chcesz, radź sobie sam, a ja wiedząc, że na waćpana rachować nie mogę, wiesz co zrobię? wiesz?... Oto ożenię się mimo siwych włosów, i będę miał dzieci, i na nie zleję moje nadzieje przyszłości.
Szambelan odwrócił się gniewny. Zygmunt śmiać się zaczął.