odkrycia schronienia zbiegłych... Nie jestem przy wielkich kapitałach...
— A cóż tam się należy? zapytał radca chwytając za pugilares.
— A! oprócz nocnéj wycieczki, za którą mi kilkaset franków zapłacić kazano, dałem temu agentowi trzy tysiące franków...
Radca pośpiesznie dobył trzy bilety bankowe, rzucił je na stół, dołożył złotem co brakło, skłonił się i usiadł nie mówiąc słowa.
Drobna ta okoliczność znacznie humor poprawiła szambelanowi, pilno mu było skończyć z Zygmuntem, z radcą, zrealizować zyski i wyjechać na wieś z łupem, który na długo mógł jego interesa poprawić. Jakoż nie zwlekając, jeszcze tego samego wieczoru wrócił na pensyę...
Przy stoliku przed domkiem na wolném powietrzu, przy lampach, towarzystwo całe kończyło wieczerzę, gdy szambelan do fórtki zadzwonił. Zygmunt poznał go przez żelazną bramkę i sam pobiegł mu otworzyć.
— Ojciec jest czynnym tak, rzekł, że istotnie posądzam go, iżby jeszcze mógł się wyśmienicie ożenić... Ale to trzeba być niezmordowanym!
— Gdy idzie o ciebie, kochany Zygmuncie, rzekł z emfazą — nic mnie nie kosztuje.
— Wyśmienicie! zaśmiał się syn: przed parą godzin byłem trutniem do niczego, a teraz wracam do praw ukochanego dziecięcia.
Ojciec przycisnął go do piersi.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/265
Ta strona została uwierzytelniona.