Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszystko skończone z zadowoleniem stron obu, rzekł Zygmunt.
— Gdzież Olimpia?
— Nie wiem...
— Słyszałam cos, niedokładnie... Ojciec przybył?
— Tak jest... wyszukano ich, i mogliśmy się wzajem uwolnić od pęt, które obojgu ciężyły...
— Nie masz do niéj żalu?
— Najmniejszego.
— Ty bo jesteś dobry chłopiec w gruncie, odezwała się Klara. Ja to zawsze mówiłam.
Zygmunt się skłonił.
— Nie prawdaż? będziemy teraz dobrymi przyjaciołmi?
Nowy ukłon zapieczętował traktat przyjaźni. Pół dnia tego spędzili razem z sobą na przechadzkach. Zygmunt bardzo był rad wesołéj rozmowie. Hrabina usiłowała być dla niego jak najbardziéj uprzejmą, aby zatrzeć wspomnienie owéj sceny bolesnéj.
Stosunki pięknéj jeszcze hrabiny z panem Zygmuntem coraz ściślejsze, na stopie poufałości, dla obcych tłómaczyły się podobno blizkiém pokrewieństwem, to pewna, że dwa temperamenta ich jakoś się doskonale teraz godziły. Hrabina znała wszystkie wady przyjaciela. Zygmunt, który już raz w życiu dwa tygodnie się w niéj kochał, całą jéj przeszłość wiedział doskonale... Dowcip Klary bawił wielce Zygmunta, który coraz stawał się leniwszym; hrabina uzyskiwała nad nim władzę codzień większą, przerabiała go powoli, narzucała mu zręcznie swe przekonania, słowem opanowywała. Baronowi nigdy nawet na myśl nie przyszło, żeby ten stosunek miał się na inny, czulszy i ściślejszy zamienić. Klara zaś po pół-