Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

— Sądzisz mnie pani za surowo, rzekł, chociaż zapierać się nie myślę, że wszystko co ją otaczało, dodawało jéj uroku. Nie jestże to naturalném?
— A! tu nie ma żadnych uroków, to jest prosty interes, rzekła sucho. Moi rodzice osądzili go wedle siebie dobrym, każą mi iść — idę; pan obrachowałeś co zyskujesz, i ważysz się na wielkie niebezpieczeństwo... cóż mi do tego? Nie uczynię pana szczęśliwym, i nie możesz powiedzieć, żem go zdradziła, żeś wpadł w zastawione sidła... Z góry oznajmuję mu... że puszczasz się pan w grę niebezpieczną... Mais c’est votre affaire...
Zygmunt zdarł jedną rękawiczkę, ale milczał.
— Ponieważ pan trwasz w nieuleczonym uporze, ciągnęła daléj, nie żałuję nawet pana. Mnie dziś zupełnie wszystko jedno być oddaną temu lub drugiemu. Z każdym jednak byłabym szczerą, będę więc i z panem, choć... choć... dodała coś prędko i niewyraźnie, jakby: choć nie zasługujesz na to... (ale Zygmunt nie dosłyszał).
Zagryzła usta i siadła znowu na kanapie naprzeciw niego. Jedną z gałązek kwiatu pomarańczowego, zdobiących suknię, oberwała bez litości i poczęła się nią bawić, rozdzierając ją, kwiatkami i listkami uścielając ziemię.
— Widząc mnie taką, jaką jestem, niepodobna, ażebyś pan nie posądzał przeszłości i nie obwiniał jéj o teraźniejszość. Uważam to za konieczne, mówiła żywo, abyś pan poznał tę tajemniczą przeszłość kobiety, którą masz zaślubić.
Zygmunt podniósł głowę, jakby ją prosił o litość nad nią samą. Nie pomogło to nic.
— Zapewne pan wiesz, żem lat 29 skończyła... nie jestem dzieckiem, przeżyłam i przecierpiałam wiele.