Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

czoną głową, patrząc na rękawiczki poszarpane, jak gdyby wzięto go na męki, które męztwo kazało, nie jęknąwszy, przecierpieć.
— O! te dni niezapomniane! powtarzała Olimpia, jakby sama do siebie: te dni tkane ze złotych słońca promieni, pośród kwiatów, muzyki, w cichym kątku, gdzieśmy sądzili, że dopiero dwa nasze trupy ktoś odszuka, gdy upojeni sobą, wypijemy przygotowaną truciznę... Odkładaliśmy ją od dnia do dnia, byliśmy tak szczęśliwi! Potrzebujęż panu powiadać, żem była jego kochanką, żoną, niewolnicą?...
Na tych wyrazach przerwała, zasłoniła sobie oczy, czekała odpowiedzi.
Była chwila milczenia grobowego... Nareszcie Zygmunt odezwał się głosem zmienionym, schrypłym, jakby go dusiła żółć wezbrana.
— O tém wszystkiém nie potrzebowałaś mi pani mówić: wiedziałem...
Olimpia zerwała się z kanapy.
— Od kogo? od matki?
— Nie.
— I pomimo to zaślubić mnie się ważysz?
— Przeszłość pani nie należy do mnie, odpowiedział Zygmunt z powagą: ja poślubiam tylko przyszłość.
Gorzko, pogardliwie uśmiechnęła się panna młoda, ruszając ramionami.
— Frazes! zawołała szydersko: ani przeszłość, ani teraźniejszość, ani przyszłość moja do pana nie będzie należała, tylko pozornie... tylko z imienia... Pan mi powiadasz, żeś o tém wiedział i nie od matki? Więc moja historya jest tak powszechnie światu znana, i pan nie wahasz się mnie wziąć? osławioną?