siedzieć tutaj... Ale co to taka podróż z nieznajomym człowiekiem, proszę panienki (omyliła się umyślnie), kto może wiedzieć co wypadnie? co on myśli? co on zrobi? Już dziś, paplała, gdy państwo odeszli od ołtarza ręka w ręce, może mi się tego mówić nie godzi, ale czy panienka jemu w oczy kiedy spojrzała? co to za wzrok!... jakby nożem stalowym kto błysnął! Gdyby się kiedy pogniewał, buchnął, zaczerwienił, drgnął... chodzi jak machina... Ja się tego człowieka boję, i dla tego chcę być przy pannie. Ja mu nie wierzę. Niech pani nie myśli: „Co tam taka staruszka pomoże?” Nie pierwszyby to raz sługa panią wyratowała.
— Więc jedź, jedź moja droga, rzekła Olimpia. Uczynisz mi wielką przysługę... bądź pewna, że cenić cię umiem...
Rzuciła się do pakunku uradowana Szafrańska, gdy weszła matka.
— Szafrańska jedzie ze mną! odezwała się Olimpia.
Radczyni ruszyła ramionami.
— Po co? żeby ci fluksyą i reumatyzmami swemi zawadzała?... I dla niéj, i dla ciebie to na nic się nie zdało.
— Przepraszam mamę, choć przez kilka pierwszych miesięcy chcę mieć kogoś przy sobie, komubym zaufać mogła. Szafrańska jedzie ze mną.
Matka zmilczała. Zbliżała się godzina obiadu: potrzeba było wyjść do gości i na nowo odgrywać tę rolę pani młodéj, na którą się wzdrygała Olimpia. Ciężył jéj ten strój godowy, urągający się uczuciu, sercu, które pod niém biło... rada była zerwać ze skroni pomarańczowe kwiaty kłamiące dziewiczą jéj świeżość, gdy się czuła wdową w żałobie; palił ją
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.