Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

wéj naszéj, jéj przyszłą rezydencję — jak naj... jak najwspanialéj... Ja byłbym szczęśliw, gdyby zaszczycając mnie zaufaniem swém, raczyła mi wydać rozkazy jakie... gdyby mną rozporządzić chciała, powierzyć mi czego pragnie...
Olimpia słuchała go z uwagą — trudno się jéj było odezwać. Szambelan ze swą dworacką szczebiotliwością, uśmiechami, łamańcami, obudzał w niéj wstręt niewysłowiony... Lecz tyle na nich oczu patrzało! Olimpii nie szło o siebie, wzgardziłaby sądem ludzi; ale nie chciała ojcu zrobić przykrości, i zmusiła się do odpowiedzi.
— Bardzo panu szambelanowi dziękuję, odrzekła po namyśle, z obojętnością znaczącą. Nie przywiązuję najmniejszéj wagi do mieszkania, do wygód. Fantazyom staram się bronić.
— A! tak surową dla siebie nie godzi się być! przerwał dworak. Przecięż pani coś lubić musi: kwiaty, obrazy... książki...
— Wszystko co piękne cenię... ale nawykłam nie przywiązywać się bardzo do niczego...
Sądziła już, że podany poncz zamrożony, który szambelan pochwycił bardzo łapczywie, obroni ją od dalszéj rozmowy; ale nielitościwy papa ciągnął daléj:
— Szanowna pani lubiła podobno i uprawiała muzykę?... wszak tak?... i lekarze jéj wzbronili używać tego talentu dla siebie i dla drugich?... Ja mam nadzieję, że się zdrowie poprawi, i wirtuozka, która zachwycała dwór saski, nam powróci...
Na te wyrazy rumieniec błyskawicą przebiegł po bladém licu Olimpii. Z razu nie odpowiedziała nic, westchnęła, potém szepnęła:
— Zupełnie zapomniałam muzyki...