Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/101

Ta strona została skorygowana.

państwa Burzymów, a Martynian miał czas zręcznie rozmówić się z Adolfiną.
— Przeczułeś pan zapewne, że ja mu ukłony przywożę — odezwała się, uśmiechając do biednego chłopca, który nie wiedział jak przystąpić do rzeczy.
— Od kogo? — spytał nieśmiało.
— A, od kogóżby, od Mieczysława — dodała żartobliwie — od nikogo więcej.
Uśmieszek jej dowodził przecież, że może miała więcej do oddania ukłonem.
— Pani ich widziała?
— A jakże, widywałam ich co dnia — poczęła piękna panna, wlepiając w niego oczy, które zdawały się badać biednego chłopca. — Chcesz pan ażebym mu opowiedziała, jak się urządzili, nieprawdaż?
— Jeśli pani łaskawa.
— O! byłam pewną, że teraz pan do nas przyjedziesz... nie dla mnie, ale dla dostania języka, jak to dawniej mówiono... Ja też gorzałam z niecierpliwości, żeby ich gospodarstwo zobaczyć. Wprawdzie miewałam listy od Lusi, ale co się tam z tych listów dowiedzieć można. Miałam adres, i jak tylko stanęłyśmy w Wilnie, zabrałam swoję Burakowską z sobą, siadłam do dorożki, i co najprędzej na Franciszkańską ulicę.
Wystaw pan sobie... kamienica ogromna, podwórze smutne... zawalone, a oni, oni na trzeciem piętrze od dziedzińca... a wschody... drabina... okropność! Na łzy mi się wchodząc zbierało. Było to wieczorem, drzwi mi otworzyła Orchowska, przypatrywała się długo nim poznała, nareszcie krzyknęła: — Matko Bozka! Jezusie Nazarański! i Lusia nadbiegła. Nie