Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/102

Ta strona została skorygowana.

poznałbyś pan Lusi, bo jeszcze zdaje się wyrosła.... a! i jeszcze wypiękniała! Bledsza jest może trochę, oczy nad robotą zmęczone... Rzuciłyśmy się sobie w objęcia i popłakały jak należało. Brata nie było, gdzieś w klinice miał dyżur... Dwa pokoiki szczupłe i alkówka... Ubogo koło nich bardzo, ale tam w tych izdebkach czysto i ślicznie... W saloniku, bo jest niby salonik, Lusia ma fortepianik, klepadełko, a! szkaradne... U okna krosienka... Pokoju pana doktora nie widziałam...
— Wiesz pan, przebyłam tam z nimi nie jednę godzinę i pozostało mi po nich wspomnienie, które budzi uwielbienie dla obojga. Tak ślicznie umieją znosić to święte ubóstwo swoje...
— Ale pani, ubóstwo... ja nie rozumiem — przerwał Martynian wzruszony — wszakżebyśmy im mogli pomódz... a jeśli Micio daru przyjąć nie może, wszak by mu nie uwłaczała... pożyczka.
— Widzisz pan, Micio jest hardy — odezwała się Adolfina, a oczy jej niebieskie blaskiem nowym zajaśniały. — Micio, chcę mówić, pan Mieczysław... chce wszystko być winien tylko sobie.
— Tak... to mu wolno, ale dla tej fantazyj kazać siostrze się męczyć.
— Ale ona jest szczęśliwa! — przerwała Adolfina — kocha brata... a ma toż samo co on uczucie i wolę niezłomną.
— I z czegóż, jakim sposobem... — szepnął nieśmiało Martynian — jakże oni mogą...
— Pan Mieczysław ma lekcye... ma nawet już podobno trochę praktyki... profesorowie go protegu-