Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/116

Ta strona została skorygowana.

— Któż? któż tak straszny być może? rozśmiała się Lusia.
— O co prawda to że mnie nastraszył, bo oburącz pochwycił i pocałował, jak Boga kocham.
— Ale któż? — zapytała Lusia.
— Pan Martynian.
Dziewczę pobladło i zmieszało się, robota jej z rąk wypadła. Martynian oznajmiony już stał za Orchowską tak pomieszany i blady, jakby popełnił najokropniejszą zbrodnię.
Lusia zerwała się od stoliczka.
— Co pan tu robisz — zawołała, biegnąc ku niemu zarumieniona.
— Przy — przyjechałem, wybąknął Martynian.
— Sam?
— A tak — prawie sam, tak jak sam — rzekł chłopiec, szukając krzesełka, o które niełatwo było w szczupłem mieszkanku.
Profesor popatrzył na oboje.
— Przedstawiam panu profesorowi mojego ciotecznego brata, p. Martyniana Babińskiego; pan profesor Varius.
Profesor który był dosyć dziki i znajomości niechętnie robił nowe, wziął za kapelusz, nie chcąc familii być natrętem, przemówił kilka słów i wyszedł. Mieczysława nie było. Po odejściu jego Lusia znalazła się w wielkim kłopocie z tym wcale niespodziewanym gościem. Przybycie jego zdawało się jej czemś tak niepojętem, iż nieśmiała go o Babice i rodziców zapytać.
— Wszak wszyscy — wszak ciocia i p. Babiński zdrowi? wyjąknęła nareszcie.