Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/121

Ta strona została skorygowana.

Jestem Martynian Babiński — rzekł, wyciskając się żywo z po za Mieczysława, i prezentując się pani, razem przepraszam że w tym stroju podróżnym przed nią stoję. Nie chciałbym ani chwili stracić z towarzystwa kuzynów, tembardziej że jestem tu na bardzo krótko, i — przyjmuję łaskawe zaproszenie.
— A zatem ani słowa już — odezwała się Serafina, rzucając dziwnie badawcze spojrzenie na zachmurzonego Mieczysława — bierz pan kapelusz — idziemy, Lusia jest gotową. Tu u pana kości słychać, proszę za mną, pod karą gniewu nieprzebłaganego.
Tak się to złożyło, że Mieczysław nie mógł już się sprzeciwić, pani Serafina przodem poprowadziła Lusię z sobą, ale się oglądała ciągle, aby reszta gości szła za nią. Byli w połowie Franciszkańskiej ulicy, idąc tak podzieleni na dwie kupki, gdy naprzeciw ukazał się mężczyzna z papierami pod pachą, w wysokim kapeluszu, we fraku śmiesznym ze żółtemi guzikami, i ubiorze widocznie po długiem więzieniu wydobytym z wiejskiego kuferka. Mężczyzna ten stanął; lice mu się rozjaśniło, papiery o mało nie wypadły z pod ręki. Zobaczywszy pannę Ludwikę — osłupiał. Był to poczciwy Paczoski. Lusia pośpieszyła podać mu rękę...
— A! i pan tutaj — zawołała — przedstawiając go zaraz pani Serafinie — i pan tu?
— Tak pani, skorzystałem ze zręczności jedynej i wprosiłem się panu Martynianowi, za towarzysza mając własny interes.
— Pan? interes? jakiż? — zapytała, śmiejąc się, Ludwika.