Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/156

Ta strona została skorygowana.

ską, oświadczył jej że doktór chorych w tych godzinach nie przyjmuje.
— Ja nie jestem chorą, przychodzę w pilnym interesie — odezwała się Lusia śmiało — proszę was zanieść moją kartę profesorowi i powiedzieć mu, że się z nim widzieć muszę.
Sługa nakazującego tonu usłuchał i poszedł, pochwili Ludwika weszła do salonu, bo profesor chciał ją przyjąć w salonie.
Był on urządzony z pewną poważną i surową, ale wspaniałą elegancyą. Ciemny... chłodny... widocznie nieużywany, tylko na chwilowe posłuchania, przypominał izby sądowe... kilka kosztownych obrazów, przepyszne bronzy, dywany, meble czarne hebanowe, stoły z marmuru i mozajki, były po większej części darami klientów... ale je z pewną harmonią dobrano do siebie. Blada twarz Variusa na tem tle cieni wydała się jak widmo straszną. Kłaniając się i zacierając ręce, podszedł ku pannie Ludwice, wskazując jej kanapę, na ustach igrało szyderstwo.
— Panie profesorze — odezwała się dziwnie śmiałym głosem Ludwika — pan się domyślasz, co mnie tu sprowadza?
— Domyśleć się nie trudno... alem spodziewać się tego szczęścia nie mógł, zwłaszcza, że krok pani jest zupełnie daremny.
— Pozwól mi pan przemówić — rzekła spokojnie. — Masz pan przed sobą dwie istoty nieszęśliwe, sierot dwoje... czyż serce twe nie zna litości?
— Pani moja — rzekł profesor, głosem świszczącym dziwnie — obowiązkiem moim jest przy egzaminach nie mieć litości nad jednym, aby tysiąców nie