Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/312

Ta strona została skorygowana.

sia uśmiechnęła się wymuszonym śmiechem. Od dwóch dni była jakby skostniałą, bez uczucia, świadkiem życia a nie żywą istotą — zamarło w niej wszystko. Poruszała się i mówiła — często nie rozumiejąc dobrze o co ją pytano. Mieczysław po kilkakroć musiał jej powtarzać jedno, nim zyskał przytomną odpowiedź. Był to stan odrętwienia, w którem tylko wola silna pozostała, poruszając istotą jakby nie należącą do świata. Zostawszy sama, szła się modlić albo stawała w oknie, zapatrzyła się na dachy domów, na szare niebo, na ściany kamienic i niewidząc nic, nieporuszona godzinami skamieniała tak, czekała aż ją szelest jakiś obudzi.
Taką była w ciągu opowiadania dra Variusa, zdając się nierozumieć nawet tego co prawił, i niewiedzieć o kim to mówił. Gdy skończył, uśmiechnęła się. Spojrzał na nią, — nie okazała najmniejszego wzruszenia. Ręka którą mu podał Micio, uśmiech Lusi, uspokoiły go znać zupełnie — przemówił coś jeszcze z goryczą o ludziach i zaklął brata i siostrę, aby ślub został przyśpieszony. Nie mówiono nic przeciwko temu. Lusia na wszystko odpowiadała: — Dobrze!
Mieczysława to jedno trwożyło, że ją widział zmienioną, przypominał sobie że taką była często przy cioci Babińskiej, i to go pocieszało tylko, że stan ten był przechodni, że mogła w istocie być onieśmieloną, jak każda młoda osoba w progu nowego losu. Uściskał ją czule po wyjściu doktora, który ślub chciał mieć za indultem w przyszłym już tygodniu, bez świadków przy zamkniętych drzwiach, w ustronnym kościele — na co się zgodzono.