nemi, brylantami, we włosach, których sploty obfite okrywały jej piękną głowę, majestatyczna, poważna, przypominała, jak mówiła Adolfina, Maryą Stuart...
Zwabiła ona po chwili Mieczysława do siebie... i przeszła z nim parę razy po salonie, ścigana oczyma zazdrosnemi Adolfiny...
— Ma chère! — szepnął do niej Dramiński — jak im razem do twarzy, para dobrana, oni się pobiorą? hę? jak ci się zdaje?...
— Tak, pewnie — odpowiedziała żona z dziwnym uśmiechem — pobiorą się i będą jak my szczęśliwi.
Dramiński aż w rękę ją pocałował.
W oczach Serafiny tego wieczora tlał wyraz rozpaczliwej jakiejś odwagi, zdawało się że powzięła postanowienie, że padł dla niej przez nią samę napisany wyrok jakiś, który miała spełnić niechybnie.
— Pan się wybierasz w podróż? — spytała Mieczysława, chodząc z nim po salonie.
— Tak, pani... za dni kilka...
— Bez żalu... po nas?
— A! pani... z wielką tęsknotą...
— Doprawdy? za kimże?
— Za wszystkimi sercu drogimi.
— A któż jego sercu drogi?
Mieczysław spojrzał na nią, paliła go wzrokiem, od którego spuścił oczy.
Wchodzili na próg drugiego pokoju. Serafina ujęła go za rękę.
— Panie Mieczysławie... ja chcę, ja muszę z panem mówić, długo a prędko...
— Kiedy?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/324
Ta strona została skorygowana.