Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/360

Ta strona została skorygowana.

Chociaż we dwoje tylko mieli być na herbacie i wieczerzy, ze zbytniem staraniem o wygódki i przysmaki zastawiono na stół. Mieczysław wiedział, że ona sama wielkiej do tego nie przywiązywała wagi, wszystko to było dla niego. Któż wie? może z tą myślą głęboką, aby go sybarytą uczynić aby mu praca stała się ciężką a niesmaczną. Mieczysław nie zrozumiał tego, nie posądził ją o to... wdzięczen był za niebezpieczną pieszczotę... dowodzącą tylko przywiązania... pamięci... Stół przybrany, świecący... pełen łakoci... starczył-by na kilkanaście osób... Serafina powiedziała mu, że go chce po trudach, niewygodach i głodzie babińskim okarmić.
— Ale ja tak nawykłem do jaknajprostszego życia — rzekł Mieczysław — że się wybornie kawałkiem chleba, choćby suchego, zaspokajam...
— Tak było, gdy tego potrzebowałeś, ale dziś, czemuż sobie masz odmawiać przyjemności, a mnie rozkoszy ofiarowania ci, co tylko świat ma najlepszego! Zastrzegam sobie to prawo karmienia mego ptaka... tem... co najdoskonalsze, najwyszukańsze... najmilsze...
— Ja się popsuję na tem — rzekł Mieczysław.
— Tyleś może wieczorów zamiast wieczerzy kończył akademicką kawą i bułką, że teraz do łakoci masz prawo — odezwała się Serafina.
Odgadła w istocie, bo i on i Lusia musieli nieraz poprzestać na tym napoju.
Rozmowa już nie tknęła nic, coby ich choć na chwilę mogło przeciw sobie postawić. Serafina była czułą, serdeczną, wesołą i melancholiczną naprzemiany.