stanowił więc — acz rzadko bywał u pani Pstrokońskiej i różnie ją przezywał, pojechać tam a Żymińskiemu popsuć. Scena z tego urosła wcale nie przyjemna.
Pani Benigna przyjmowała dobrze każdego gościa, gdy Górnicki (którego nie lubiła) przybył i dano jej znać o nim, wyszła do niego ze zwykłą sobie uprzejmością. Spojrzawszy jednak nań dostrzegła zaraz, że miał coś za nadrą — bo ledwie w miejscu mógł usiedzieć, jakby go piekło.
— Cóż tam nowego pan Symforyan słyszał?
— A wiele, wiele nowego a nieosobliwego, rzekł impetycznie gość, między innemi, że tu u nas nowe obyczaje zaprowadzają. Nowe sitka na kołkach a stare na śmiecie... Taki jakiś awanturnik jak oto ten Żymiński, który kat wie zkąd się tu wziął... rozpoczyna karyerę od tego, że starych osiedlonych wykurza, licytuje, pędzi na bruk... ale że się podlizać umie, z honorami przyjmują...
Począł się śmiać złośliwie, pani Pstrokońska spojrzała surowo.
— Jeźli to pan do mnie pijesz — rzekła otwarcie — przyznam ci się, że nie słusznie. Ten Żymiński nic panu nie zawinił. Ktośby zawsze w dzierżawę wziął, boś pan na niej tracił i utrzymać się nie mogłeś. — Co się tyczy człowieka, jesteś pan uprzedzony, daj Boże, byśmy takich więcej mieli obywateli!
— A co się mam taić — ja i do pani dobrodziejki mam żal i to może największy, bo taki jak jej dom, daje ton całej okolicy. Pani go łaskawie przyjmuje, drudzy łapać gotowi, a ja tego trutnia, daję pani słowo, wyparuję ztąd.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.