Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

— Choćby i nazwisko nie bardzo brzmiące nosił?
— Nazwisko mi zupełnie obojętne, dodała gospodyni. Prawda że Boromińscy piękna, stara szlachta, że Pstrokońscy rodzina niegdyś znakomita, ale familie rosną i upadają — a majątek zaraz im nadaje dystynkcyą... Więc...
Nie dokończyła, uśmiechnęła się ciocia Wychlińska.
— Wszystkiem w małżeństwie szczęście, a! tak, moja droga... Gdyby się kochali tylko... Ale prezes, prezes! ty nie tak go znasz dobrze.
— Już dosyć córkę nawędził — szparko dodała Benigna.
— A gdyby mu przyszło do głowy i tym razem stanąć ze swojem veto — ?
— Byleby Leokadya chciała szczerze... przerwała gospodyni — biorę na siebie wszystko.... gniew ojca....
— I gotowabyś ich pożenić. —
— Z czystem sumieniem! Ojciec dziwak... uparcioch... dziecko przepada, młodość się marnuje. Dosyć już tego jednego nieszczęścia...
Naturalnie tego nie mówię, żebym już dziś za nieznajomego człowieka miała ją wypychać. Trzeba go dobrze poznać, dłużej, no — i niech Leokadya stanowi o tem... a jeśli na nim żadna się kondemnata nie znajdzie, dam im ślub jak mnie widzisz żywą.
Wychlińska ją ucałowała.
— Kocham cię Benisiu — za tę twoją energią — zawołała z uniesieniem. Ale — słuchaj no jeszcze — a jeśli i to, broń Boże — protestant?