Poszli. Dzień był jeszcze jasny i wszystko widać było najdokładniej.
Łóżko przewrócone było i w nieładzie, lecz baczniejszy Małejko postrzegł, że nie miało pozoru, jakby na niem kto część nocy przebył, — zdawało się niby umyślnie pościągane, pomięte... Na podłodze rosesłany dywanik cały pogarbiony i z podłogi zerwany, zdradzał, że po nim coś ciężkiego sunięto. Na podłodze mnóstwo różnych walało się papierów podartych, poduszonych, a w kominie kupka popiołu dowodziła, że wiele ich spalono.
— Prości rabusie po co by mieli papiery palić? — rzekł Małejko — co im do papierów? hm? A jednak papiery tak świeżo spalone, że jeszcze się ich żużle trzymają w kupie. Co to znaczy?
— To źle znaczy! to djabeł sam wie, co znaczy! odparł asesor, to historya taka, na której my z waćpanem oba łby potracim. — Tu trzeba nadzwyczajnej ostrożności. — Okno należy zaraz kazać zamknąć i opieczętować, pokój zamknąć i opieczętować, straż postawić i nic nie tykać... dom opieczętować! ludzi aresztować co do nogi! To nie jest pospolity wypadek! — Pan wiesz, czem to pachnie...
— Ale panie asesorze — przerwał Małejko — niech to sobie śmierdzi czem chce, — na nas najważniejszy spadł obowiązek na świeżym razie spisać protokót i stan rzeczy zweryfikować.
— Wszystko opieczętować! — zawołał asesor — nie tknę nic — odpowiedzialność ogromna; niech ześlą komisyą, niech śledzi kto chce... ja się waćpanu przyznam — ja się boję.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.