wiek był jakich mało! Pracowity, stateczny, cichy. Tu u mnie w domu kochali go wszyscy jakby krewny był, częsty gość u mnie! Dziś po nim wielka pustka została, a strata nienarodzona. I jeszcze taka śmierć, ale mówże asesorze.
Zdenowicz blady i wymęczony roztworzył ręce.
— Cóż ja panu prezesowi powiem! ja sam nie wiem nic. Cały dzień męczyliśmy się z ludźmi, żadnej poszlaki, śladu żadnego... nic!
— Ale gdzież u nas co kto podobnego słyszał? Rozbójnicy, napaść na dwór, rabunek!
— I to jeszcze taki osobliwszy, że żywa dusza nic nie słyszała.
— Gdzież szli słudzy?
— Franciszka on sam wyprawił do miasteczka, reszta spała.
Prezes ręce łamał. — Niepojęta rzecz! nieodgadniona, a pieniądze!
— Zdaje się, że z szafy co było zabrano, bo stoi otworem. Wszystkośmy opieczętowali.
Rozmawiali jeszcze z sobą, gdy drzwi się otworzyły i weszła ciocia Wychlińska, krokiem ostrożnym, z twarzą pomięszaną. Prezes spojrzał na drzwi.
— A cóż? zapytała nieśmiało, — a co?
— No, nic, asesor odpowiada, że głowy tracą, nie mogąc dojść najmniejszego śladu.
Wychlińska, osoba blada, schorzała i bojaźliwa, spojrzała na Zdenowicza, który ręce znowu rozpostarł, okazując niemi, iż nic nie mógł zrobić. Wzrok jej zdawał się go badać z trwogą jakąś i ciekawością.
— Przyszłam tu, rzekła, sądząc że się coś dowiem,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.