Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

nic! nic! tylko mu coś na sercu tak ciężyło. Ja tam nigdy się nie ważyłam o to go zaczepiać — ale — coś było — coś było...
Raz — gdy prezes wyjechał na tydzień z domu, to nasz pan w Murawcu siedział prawie nie wyjeżdżając... A myśli pan, że w sekrecie Wychlińska tu nie przychodziła niby spacerem! Kilka razy!! kilka razy... A zawsze przez ogród, po cichu, i jak się zejdą, to cichusieńko szepcą i szepcą.
Tu Słońska zagryzła usta.
— E! co to już dziś mówić.
— Ale, proszę pani, jam bardzo ciekawy.
— Nikomuć to dziś nie zaszkodzi, bo jego już nie ma, a panny to nie krzywdzi, że do niego serce miała! Nic że tam w tem złego nie było. — Przed ojcem musieli się kryć, bo ten o małżeństwie ani słyszeć nie chciał... a ja powiem panu tylko to... niech to pan przy sobie zatrzyma (zniżyła głos) — pisywali do siebie, tego jestem pewna. — Pani Wychlińska to ułatwiała... Szły książki, niby książki, a no było tam coś w tych książkach...
Zdenowicz aż kabałę porzucił...
— Ja panu tyle tylko powiem, że mnie się zdaje, oni musieli rachować na to, że jużcić prezes nie wiekuisty, a oni młodzi. Kto tam wie, dosyć że się kochali... Miał nawet jej miniaturę, razem go zeszła nad nią, ale tak schował piorunem, jakby się przeląkł, żebym go nie wydała; powiedział mi, że to portret matki! Gdzie tam! podobniusieńka prezesówna!
Prezes tu u nas bywał — kochał go — a no — uparty...