— Cóż pani na to powiesz — przerwał Zdenowicz wstając — że wczoraj gdym przybył do Murawca — stary mi powiadał, iż myślał, po sobie miarkując, że tam kobiety się nie utulą, dowiedziawszy o tutejszej awanturze, a słyszę, — Wychlińska i panna Leokadya, trochę postękawszy, na podziw się znowu uspokoiły.
— E! to już chyba nie może być — boćby serca nie miały! — odezwała się pani Słońska. — Prezesowi się przywidziało, one pewnie z płaczu się zachodzą, a łez nie śmieją pokazać.
Ja myślę, że panna Leokadya albo całkiem za mąż nie pójdzie, lub chyba bardzo nie rychło.
Zdenowicz westchnął...
— Szkoda człowieka! rzekł — a jeszcze taka śmierć! taka śmierć! Wszak to ciała nawet odszukać nie można...
— A! tak! żeby choć na poświęconej ziemi je pogrześć, a to ludzie powiedzą, że za to go Bóg skarał, iż protestantem był!! On pewnie w stawie leży — mówiła dalej jejmość — ale z kamieniem u szyi... jakże go wyszukać, chyba by staw spuścić?
— A masz pani słuszność! jakby olśniony tą prześliczną myślą, podchwycił Zdenowicz — wszak staw można spuścić — i wszystko się odkryje...
Na tem skończyli rozmowę, bo Zdenowicz rywalizując ze swym pisarzem, pobiegł zaraz do Brauna, aby stósowne przedsięwziąć środki do wypuszczenia wody. Dla niego nie ulegało wątpliwości, iż zbójcy, których ślady wiodły w trzciny, tam go gdzieś utopić musieli.